Kameruńczyk Nana 17 stycznia skończy 30 lat. W Polsce gra od 2006 roku (Polpak
Świecie), w Polonii - od 18 listopada 2009 r. W lidze i w Pucharze Polski zagrał dla "Czarnych Koszul" 40 razy, z czego większość w mijającym roku. Średnio zdobywa po 13,8 punktu na mecz, ma 7,8 zbiórki. Jest kapitanem drużyny i czołowym podkoszowym ligi.
Łukasz Cegliński: Pamięta pan swoje pierwsze tygodnie w Polsce?
- Na boisku było w porządku, a poza nim - śmiesznie. Jestem otwartym gościem, lubię rozmawiać z ludźmi, ale nie mogłem tego robić ze względu na barierę językową. Na szczęście miałem fajnych sąsiadów, którzy mówili po angielsku i starali się mi pomagać.
W Świeciu tradycją były ponoć wycieczki na lody z dziećmi?
- O, to było super! Po jednym z pierwszych treningów zaczepiło mnie kilkoro dzieciaków, które właśnie wracały ze szkoły. Nie mogłem się z nimi porozumieć, ale zabrałem je na lody. Potem poznali mój grafik i z dnia na dzień gromadka się powiększała - nawet do 15 osób. Miałem wielki ubaw, patrząc, jak mały dzieciak je wielkiego loda, który rozpływa mu się na twarzy. Z czasem te wycieczki stały się naszą rutyną i były dla mnie atrakcją w małym Świeciu.
Proszę opowiedzieć o Douali, pańskim rodzinnym mieście.
- O, Douala! O, wow! Piękne miejsce w zachodniej Afryce położone nad oceanem. Dorastałem tam, kocham je. Ludzie są tam tacy... No, trochę jak te dzieci ze Świecia - uśmiechnięci, zaciekawieni, zadowoleni. Czasem jak na nie patrzyłem, to przypominała mi się właśnie Douala. Tam część ludzi żyje w dobrych warunkach, inni takiego szczęścia nie mają, ale w ich twarzach też można dostrzec szczęście. Nie mają wiele, ale są otwarci i lubią się dzielić. Czasem aż trudno uwierzyć w podejście niektórych do codziennych spraw. Ja byłem wychowywany tylko przez mamę, ale miałem szczęście, że robiła wszystko, aby dobrze wychować mnie, moich dwóch braci i siostrę. Miała równocześnie po trzy, cztery prace, aby zapewnić nam to, czego potrzebowaliśmy. Od niej nauczyłem się dawać i m.in. dlatego organizuję w Douali koszykarski kamp dla dzieci. Nie zapomniałem, skąd się wywodzę.
Gra pan w reprezentacji Kamerunu.
- Zadebiutowałem w 2008 roku w turnieju kwalifikacyjnym do igrzysk w Pekinie, ale nie wywalczyliśmy awansu. W mistrzostwach Afryki w 2009 roku przegraliśmy o trzecie miejsce z Tunezją i przez to nie pojechaliśmy na mistrzostwa świata do Turcji. Teraz zagramy w lecie w kolejnej edycji mistrzostw Afryki.
Jest pan rozpoznawany w Kamerunie?
- Kibice koszykówki mnie znają, choć popularny stałem się dopiero wtedy, kiedy zacząłem studiować w USA. Jak przylatuję do ojczyzny, to na lotnisku nikt nie ekscytuje się jednak na mój widok. W Kamerunie najważniejsza jest piłka nożna.
Miał pan dziewięć lat, kiedy Roger Milla i François Omam-Biyik robili furorę na MŚ we Włoszech, gdzie Kamerun dotarł do ćwierćfinału.
- A ja wtedy grałem tylko i wyłącznie w piłkę nożną! W kosza zacząłem grać dlatego, że namówił mnie mój młodszy o siedem lat brat. W Douali grało się w koszykówkę, ale do tego dochodził ten hiphopowy styl życia, w którym kiedyś nie czułem się dobrze. Brat jednak rzucał sobie na boisku i kiedyś powiedział - jesteś duży, chodź, spróbuj. Zacząłem grać i tak mi się spodobało, że nie mogłem przestać. Miałem wtedy 14 lat. Zafascynowały mnie wsady - że można wyskoczyć i władować piłkę z góry.
To ciekawe, bo w Polonii raczej nie prezentuje pan w meczach wsadów. A jeszcze ciekawsze jest to, że w poprzednim sezonie wziął pan udział w konkursie wsadów podczas Meczu Gwiazd...
- Jeden ze zgłoszonych do konkursu koszykarzy musiał się wycofać i ktoś z organizatorów przyszedł do mnie i poprosił: "Harding, kibice cię kochają. Weź udział w konkursie, zrób jakiś show, pokaż parę wsadów".
Pańskich wsadów nikt pewnie nie zapamiętał, ale te tańce na boisku...
- Tańce, no właśnie! O tym, a nie o wsadach, mówił przede wszystkim ten organizator. Biorąc pod uwagę normalne kryteria, nie powinienem brać udziału w tym konkursie, ale to była dobra zabawa.
Jak to się stało, że przeniósł się pan na studia do USA?
- Na boiskach robiłem postępy i w końcu załapałem się do najlepszego w mieście zespołu Dreams of Douala. Miałem z 16 lat i wszyscy dziwili się, że już tak dużo potrafię. Mama chciała jednak, żebym się uczył i wysłała mnie do szkoły z internatem w innym mieście - szkołę prowadzili Francuzi i Włosi i na kampusie na szczęście było boisko koszykarskie. Uczyłem się i choć musiałem się meldować o określonych porach w internacie, to wymykałem się, żeby w każdej wolnej chwili grać w kosza. Po powrocie do Douali zdarzyło się, że pojechałem z moim zespołem na turniej do Chicago. Tam mnie zauważono i uczelnia z Wirginii zaproponowała mi studia.
Potem przeniósł się pan do Delaware, gdzie był czołowym graczem drużyny. Czuł pan, że ma szansę dostać się do NBA?
- Zdecydowanie, bo byłem czołowym strzelcem i zbierającym swojej ligi. Na treningi przyjeżdżali skauci i trenerzy, żeby zobaczyć, co potrafię. Statystyki miałem takie, że wzbudzałem zainteresowanie, ale byłem za niski na silnego skrzydłowego w NBA i nie umiałem wystarczająco dobrze grać na obwodzie, aby brać mnie pod uwagę jako niskiego skrzydłowego. Gram więc w Europie, ale nie żałuję. Robię to, co kocham.
Kto był pańskim koszykarskim idolem, kiedy miał pan 14 lat?
- Nde Edson. Kameruńczyk, niesamowity gość. Wyprzedził swoją epokę - był rzucającym, mógł grać jako rozgrywający. Rzucał, podawał, biegał, skakał, umiał wszystko. Nazywano go kameruńskim Jordanem, ale nie był znany poza grupą kibiców, bo koszykówka nie była wtedy w Kamerunie tak popularna jak teraz. Kiedy jednak oglądaliśmy w telewizji NBA, a potem szliśmy popatrzeć na Edsona, to dziwiliśmy się: "Co on tu jeszcze robi? Dlaczego nie gra w NBA?". Edson otworzył nam okno na świat, bo pod koniec lat 90. wyjechał do Europy i grał w Rosji. Potem do NBA trafili Ruben Boumtje Boumtje, teraz jest tam Luca Mbah a Boute. I śmieszne jest to, że w ludzie w Kamerunie ciągle wierzą, że ja też trafię do NBA. Kiedy wracam tam i mówię, że jestem szczęśliwy, że gram na dobrym poziomie w Polsce, że mi się tu podoba, to wciąż słyszę komentarze: "No, po tym sezonie to już na pewno pójdziesz do NBA". Śmieję się z tego, ludzie zapominają, że mam już prawie 30 lat.
W Polsce gra pan już czwarty rok - podobno stara się pan o obywatelstwo?
- Zgadza się. Złożyłem już wszystkie dokumenty i możliwe, że w 2011 roku dostanę polski paszport.
To pewnie po polsku już pan mówi?
- Oczywiście, znam sporo słów, potrafię coś powiedzieć. Ciągle się uczę, bo polski to nie jest łatwy język, ale w nauce przeszkadza mi jednak specyfika koszykarskiej drużyny, w której mówi się po angielsku. Trener w ten sposób tłumaczy zagrywki, większość terminów określana jest w tym języku. Gdybym nie chciał, to nie uczyłbym się polskiego i bez problemu grał w tej lidze przez kilka lat.
Polonia gra w tym sezonie zaskakująco dobrze - co się panu jako kapitanowi najbardziej podoba w zespole?
- To, że się lubimy i trzymamy razem. Rozumiemy się, szanujemy podział ról. Wiemy, że Darnell Hinson jest strzelcem, więc podajemy mu piłkę i ufamy. Wiemy, że Łukasz Wichniarz świetnie rzuca za trzy, i chcemy, żeby to robił, wiemy, że Tony Easley i David Palmer potrafią wykonać dobrą robotę pod koszem.
Wiecie, że Harding Nana lubi grać jeden na jeden...
- ... zza linii rzutów za trzy na wprost kosza. Właśnie - znamy swoje mocne strony i próbujemy je wykorzystywać. Trener dobrze dobrał filozofię gry do zawodników, my ją zrozumieliśmy i gramy. Bardzo pomagają nam młodzi "Mały" [Marcin Nowakowski], "Kwiatek" [Michał Kwiatkowski] i Alan [Czujkowski] - to dobrzy koszykarze i choć czasem przydarzają im się błędy, to oni się na nich uczą i przynoszą drużynie coraz więcej pożytku. Lepiej mylić się na początku sezonu i być mądrzejszym w końcówce.
O co w tym sezonie walczy Polonia?
- W drugiej rundzie mamy wiele spotkań u siebie, ale nie chcę liczyć, ile musimy wygrać. Cel jest prosty: zagrać w play-off! Chcemy zrobić wszystko, co trzeba, aby się tam znaleźć.
Harding Ngueyep Nana
Urodził się 17 stycznia 1981 roku w Douali. Mierzy 203 cm wzrostu, waży 100 kg. W amerykańskiej NCAA reprezentował uczelnie Virginia Tech (2001/02) i Delaware (2002-05), a potem grał w Polpaku Świecie (2006/07), Turowie
Zgorzelec (2007/08), Beirasar Rosalia (II liga hiszpańska, 2008/09). Od listopada 2009 roku występuje w Polonii.
Wyróżnienia 2010
Alicja Bednarek (Lider Pruszków) - rzucająca pruszkowianek świetnie zaczęła rozgrywki, w których Lider zajmuje czwarte miejsce i jest "the best of the rest". Bednarek jest jedyną koszykarką Lidera powoływaną do kadry.
Dardan Berisha (Anwil Włocławek) - 22-letni rzucający w pierwszej połowie roku był liderem Polonii 2011, a potem bardzo dobrze debiutował w reprezentacji Polski. W
Warszawie zdarzało mu się porywać kibiców, wyróżniamy go trzeci rok z rzędu.
Mateusz Ponitka (AZS Politechnika Warszawska) - wicemistrz świata do lat 17 w Hamburgu, zawodnik pierwszej piątki turnieju. 17-letni skrzydłowy obecnie jest ważnym zawodnikiem AZS Politechniki Warszawskiej, która walczy o awans do ekstraklasy.
Przemysław Szymański (Znicz Basket Pruszków) - charyzma, energia, waleczność, świetne dokonania w obronie - w pierwszoligowym zespole z Pruszkowa dawno nie było takiego koszykarza.
Koszykarz roku "Gazety Stołecznej"
rok | koszykarz |
2010 | Harding Nana (Polonia) |
2009 | Leszek Karwowski (Polonia 2011) |
2008 | Greg Harrington (Polonia) |
2007 | Grady Reynolds (Polonia) |
2006 | Łukasz Koszarek (Polonia) |
2005 | Łukasz Koszarek (Polonia) |
2004 | Eric Elliot (Polonia) |
2003 | Walter Jeklin (Polonia) |
2002 | Walter Jeklin (Polonia) |
2001 | Tomasz Suski (Pruszków) |
2000 | Mariusz Bacik (Pruszków) |
1999 | Katarzyna Dulnik (Polonia) |
1998 | Piotr Szybilski (Pruszków) |